Ze wspomnień dyżurnego...
W naszych wpisach wielokrotnie pojawiał się wątek gotowania. Pisaliśmy, że po tym, jak zostaliśmy w dziesiątkę, wszystkie posiłki przygotowujemy sami. Niektórym przychodzi to bez trudu, ale są też i tacy, którzy dzień dyżuru opisują w specjalny sposób. Zapraszamy do przeczytania relacji naszego magnetyka Łukasza.
Już od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem opisania pewnych zdarzeń, które jak najgorszy koszmar wciąż do mnie wracają i wracają. Stało się tak właśnie po raz kolejny w piątek. Piątek okazał się dla mnie przełomową chwilą tą najdrobniejszą kropelką, która zmotywowała mnie do tych paru krótkich zdań.
Żeby jednak wyjaśnić całą sytuację
od podstaw nie wprowadzając żadnych przekłamań i by dobrze zrozumieć jej powagę,
spróbujmy wprowadzić parę definicji. Dyżur: to funkcja czasu powtarzająca się
okresowo o okresie T równym 9 dni i częstotliwości f = 7,77 Hz wynikającej z prostej
zależności f=1/T. Dyżurny: to osoba będąca argumentem funkcji dyżuru, mająca to
nieszczęście w nim uczestniczyć. Obiad: to zbiór wartości funkcji będących
przekształceniem starań dyżurnego w celu uzyskania odpowiedniego wyniku
Korzystając z powyższych definicji, jeśli obiad oznaczyć jako y, dyżurnego jako
x, to całość można opisać następującą zależnością. y = F(x). Kochani dyżur to
właśnie zajęcie, które trafia się w naszym przypadku każdemu zimownikowi raz na
9 dni. Kuchnia staje się w wtedy areną nierównej walki prowadzonej przeze mnie
z niezliczonymi maszynami kuchennymi. Przypomina to zmagania gladiatorów
prowadzone na śmierć i życie. Dyżur to wojna, w której zawsze są jakieś ofiary np.
przypalony garnek, wygotowana zupa, i wiele, wiele innych. W tym miejscu
chciałbym tylko serdecznie podziękować Kasi i Tomkowi za niekończące się wsparcie
techniczne i mojej koleżance z Wrocławia Dominice za ciągłe konsultacje i
wsparcie online.
To byłem ja, wasz ulubiony dyżurny Łukasz.